Autorka zbioru opowiadań "Karaluch w uchu", blogerka: https://agnieszkazak.com
Nazwałam go wtedy „książkowym kombajnem„, bo idealnie łączył cechy wirtualnej półki, forum i platformy do blogowania. Miał też godną pochwały ekipę, która na bieżąco odpisywała na wątpliwości użytkowników, poprawiała błędy i regularnie informowała o wprowadzanych oraz nadchodzących zmianach. Lepiej nawet, twórcy serwisu przez nikogo nie proszeni wprowadzili do serwisu nową funkcjonalność, gdy zobaczyli, że użytkownicy próbują samodzielnie stworzyć na forum Klub Książki. Nawet jeśli nie mogli czegoś zrobić od razu, sama informacja, że przyjrzą się problemowi/prośbie i zrobią coś najszybciej jak będą mogli, budowała wyjątkowo przyjazną atmosferę i sprawiała, że użytkownicy czuli się na platformie jak w domu.
Czytaj dalej: https://agnieszkazak.com/2016/09/12/smutne-i-dziwne-losy-booklikes/
Był taki moment, gdy chciałam tę książkę pochwalić. To nie jest tak, że jej autor kompletnie nie potrafi pisać. Bardzo mi się podobało, jak wszystkie wątki stopniowo łączą się w sensowną całość. Trochę przyjemności z lektury miałam. Ale nie powstrzyma mnie to przed rozłożeniem "Zasługi nocy" na czynniki pierwsze. Uwaga, spoilery!
Po pierwsze, tempo akcji. Po pierwszych 60 stronach chciałam rzucić książką w kąt. Za mało tu wyjaśniania morderstwa, a za dużo prywatnego życia bohaterów. Co gorsza, przedstawiane są bez umiaru, po prostu wylewane na czytelnika – ten to ma taką ksywkę, bo to, ten ma inną ksywkę bo tamto, a ta to miała takie dzieciństwo, a potem pracowała tu i tu... spokojnie. Powoli. Można było to informacje rozłożyć w innych miejscach opowieści.
Po drugie, bohaterowie. Przyznam, że żadnego z nich nie lubię. Są. Mają cechy charakterystyczne. Mają jakieś hobby. Ale zwyczajnie nie robią na mnie żadnego wrażenia. Plus niektórzy są przedstawieni co najmniej dziwnie, jak omówiony niżej Zakrzewski, albo najwyraźniej pozbawiona psychiki Ania. Ale najgorsza jest Cyna. Cyna to bezczelna zżyna z Lisbeth Salander. Brzydka chłopczyca z małymi cyckami, lesbijka walcząca z przemytnikami kobiet i sutenerami, z problemami zarówno z utrzymaniem związku, jak i trzymaniem emocji na wodzy. Skojarzenia przychodzą same, tylko zabrakło polotu. Cyną rzuca na wszystkie strony – raz myśli o operacji zmiany płci, raz chce rodzić dziecko, choć wcześniej podobno dzieci nie znosiła (dziękuję za ten znienawidzony przeze mnie wątek, zawsze robi mi dzień). I wypowiada przekleństwa wspak. Osobiście uważam, że to głupie, ale rozumiem, jak się komuś podoba. Całościowo Cyna nie robi jednak na mnie wrażenia, bo zdaję sobie sprawę, że ma mnie szokować jej "inność". Nie ze mną te numery.
No, może w sumie Witczak ze swoim dziwnym uczuciem do pani prokurator i jeszcze dziwniejszym związkiem z Małgorzatą wzbudza sympatię. Może dlatego, że jego emocje są stopniowo odkrywane i uzupełniane, obserwujemy go w tych relacjach, sami widzimy co czuje i myśli, a nie musimy na słowo wierzyć narratorowi. Ta postać jest akurat napisana całkiem nieźle ze wszystkimi swoimi lękami i problemami, a czytelnik dostaje czas, by je zrozumieć.
Po trzecie, po co? Jest w tej książce kilka wątków, których zupełnie nie rozumiem i nie wiem, czemu mają służyć. Otóż bandzior robi Cynie kompromitujące zdjęcia, by ją szantażować. Tylko że jakieś dziesięć minut później bandzior porywa też dziewczynę Cyny, by naszą bohaterkę szantażować. Zdjęcia w związku z tym nie mają żadnego znaczenia i nigdy nie zostają konstruktywnie użyte. Po co czytałam wszystkie te strony wątku z fotografiami, skoro nic z niego nie wynikło? A biorąc pod uwagę, czego bandzior chciał, Cyna na pewno nie wykonałaby jego polecania tylko ze względu na zdjęcia. Musiało dojść do porwania dziewczyny. Więc po co? Po co???
Tak samo nie rozumiem, dlaczego Zero nie przeczytał listu od Hifa. Na litość boską, Hif specjalnie spisał posiadane przez siebie informacje, żeby w razie jak coś się stanie ktoś wiedział co i jak, po czym Zero nigdy tego listu nie czyta??? Mimo że dostaje go do rąk własnych od dziewczyny Hifa, która mu tłumaczy, co i jak??? Najlepsze jest to, że zostaje to zaznaczone w tekście. Że policjanci doszli inną drogą do informacji, które podał Hif i Zero wiedziałby o tym, gdyby przeczytał jego notatkę. Po co w ogóle był ten wątek, skoro nikt nie przeczytał głupiego listu?
I w końcu Zakrzewski. Ten fragment książki wywołał we mnie szczerą konsternację. Otóż Zakrzewski obwiesza się granatami i zamyka w magazynie z bronią. A przecież tenże magazyn jest jednym z głównych wątków książki, więc oczywiście doszłam do wniosku, że Zakrzewski musiał być jakoś powiązany z kradzieżami broni. Inaczej po co by się ta scena wydarzyła? Właściwie... to dalej nie wiem, czemu się wydarzyła. Tłumaczenie jest takie, że Zakrzewski był gejem i kochał się w innym policjancie? I że chyba miał problemy z własną seksualnością? I obwiesił się granatami bo...? Nie wiem, po prostu nie rozumiem ciągu przyczynowo-skutkowego. Nie mogę też powiedzieć, bym gdziekolwiek zauważyła jakieś wskazówki na temat stanu psychicznego Zakrzewskiego. Czyli nie był powiązany z kradzieżą broni? To był zupełnie oddzielny wątek? (OMG, właśnie sobie uświadomiłam, że w tej scenie Zero dowiaduje się przypadkowo, kiedy będą przewozić broń. Mam nadzieję, że to nie jedyny powód jej istnienia.)
Zaś na sam koniec książki dostajemy jakieś ciała w ścianach. Osłupiałam. Nie mam najmniejszego pojęcia, skąd ta scena się wzięła i czemu służy. Zapowiada następną książkę?
Po czwarte, końcówka. A, już machnę ręką na wszystkie głupotki w rodzaju magicznej pomocy przychodzącej w ostatniej chwili albo próby wzbudzenia napięcia w czytelniku, gdy główny bohater jest trzymany na muszce, ale wiadomo, że nic mu się nie stanie. Powiem o wymieszaniu kolejności rozdziałów. Otóż w książce jeden rozdział to jeden dzień. I wyobraźcie sobie, że po dniu 17 następuje dzień 20. Wiecie po co? Dla taniego chwytu emocjonalnego, tak by czytelnik myślał, że zginął ktoś inny niż naprawdę. Ponieważ nie czytałam nagłówków rozdziałów, zakładając, że dni następują po sobie, poczułam tylko wkurzenie na bohatera, że się zabił w tak bezsensowny i niczego nie rozwiązujący sposób. A potem się pogubiłam i musiałam cofnąć. Naprawdę nie ma żadnego uzasadnienia dla wymieszania rozdziałów. Tylko mnie to zirytowało (srsly, dziś się pisze kryminały w seriach. Kto uwierzy w śmierć głównego bohatera?).
I tylko opowieści mi szkoda, bo Lemberg akurat intrygę potrafi zbudować. Stopniowo odsłania przed czytelnikiem elementy układanki, trochę mili tropy, w końcu łączy całość w spójną i sensowną całość. Akcja jest logiczna, dziur w rozumowaniu nie wypatrzyłam. Całość też nie jest błaha, autor sięga po trudne, złożone moralnie tematy. Scena otwierająca też rozbudza ciekawość, szkoda tylko, że ostatecznie użycie zwierząt jakiegoś specjalnie głębokiego znaczenia nie ma. Zabójca chciał, żeby jego ofiara cierpiała, ale mógł to osiągnąć na milion innych sposobów, końcowe tłumaczenia sprawcy wypadają zwyczajnie blado. Zresztą przez inne, ciekawsze wątki, zdążyłam prawie zapomnieć o morderstwie z początku. Czytałam też dość kryminałów z brutalnymi morderstwami mającymi na celu wyłącznie zaszokowanie i obrzydzenie czytelnika, by wiedzieć, by się akurat po tym motywie wiele nie spodziewać.
W sumie więc opowieść wymyślona przez Lemberga jest ciekawa i dobrze skonstruowana. Niestety tonie w nagromadzeniu irytujących szczegółów, drobiazgów będących niezrozumiałymi zapychaczami. Wątki osobiste bohaterów nijak mnie nie interesują, chętnie wywaliłabym je z książki. To nie jest tak, że nie lubię wątków obyczajowych w kryminałach, ale też nie w każdej formie się one sprawdzają. W takiej mnie akurat nudzą.
OMG, chciałam sobie przeczytać jakiś generyczny, niewymagający kryminał, żeby był trup i śledztwo i w ogóle. Zamiast tego dostałam plejadę żenująco słabo napisanych postaci z tanią podróbką Salander na czele. Ciekawe, czy wytrzymam do końca.
Srsly, jakbym chciała czytać o życiu nieogarniętych policjantów, to bym poczytała Lackberg. Jej głupoty przynajmniej mają w sobie specyficzny urok.
Całe życie unikałam Lovecrafta z prostego powodu – nie znoszę horrorów. Nigdy nie znajdowałam przyjemności w wywoływaniu w sobie lęków i niepokojów, nigdy nie rozumiałam, co też inni znajdują w tym pociągającego. Ale też moja moja znajomość horroru ograniczała się do ogólnej świadomości istnienia tandetnych i słabych filmów pełnych gore albo jump scare’ów. Przełamanie się i odkrycie, że istnieje zupełnie inna klasa horroru trochę zajęła, ale warto było. Zaskoczona, jak świetny okazał się „Czyhający w progu”, sięgnęłam po zbiór opowiadań „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” w tłumaczeniu Macieja Płazy.
We wszystkich zebranych opowiadaniach powraca ten sam motyw. Bohaterowie z detektywistycznym wręcz zacięciem, pchani naukową ciekawością, pragnieniem wiedzy i poszukiwaniem prawdy, wyruszają w podróż ku nieznanemu. Przekopują się przez sterty dziwacznych dokumentów i półki pełne omszałych, bluźnierczych ksiąg. Zaglądają też wgłąb otchłani, schodząc do mrocznych korytarzy i jaskiń pod rodzinnymi domami lub penetrując odległe, nietknięte ludzką stopą zakątki ziemi. Tragicznie, cały ich wysiłek przynosi im wyłącznie zgubę, gdy na końcu drogi odkrywają tylko potworności; co zaś najstraszliwsze, czasem odnajdują je w sobie.
Ten drugi przypadek przypadł mi bardziej do gustu – uwielbiam te utwory, w których nieświadomy niczego, wrażliwy i inteligenty główny bohater zanurza się w historię swego pochodzenia i stopniowo odkrywa przerażające czyny swoich przodków. Są to opowieści metodyczne, stopniowo odsłaniające szczegóły i w maksymalnie naukowy i logiczny sposób tłumaczące to, co niewytłumaczalne. Wskazałabym na „Przypadek Charlesa Dextera Warda” jako mój ulubiony tytuł, choć paradoksalnie sam Lovecraft uważał go za słaby i nie chciał go publikować.
Ponieważ opowiadania w zbiorze ułożone są chronologicznie, można łatwo zaobserwować, jak rozrastała się mitologia świata Cthulhu. Książka zaczyna się więc tytułami trochę skromniejszymi, za którymi podążają te bardziej już szczegółowe, a kończąc na mini-powieściach, pełnych idei niezwykle już rozbudowanych. Jednocześnie to wyprawa od progu własnego domu do najdalszych zakątków Ziemi, bo Lovecraft początkowo umieszcza swoje opowiadania w okolicach rodzinnego Providence i paru obrzydliwych miasteczek wokół Uniwersytetu Miskatonic, a kończy na odległych wyspach, pustyniach, a nawet Antarktydzie. Coraz też śmielej rozwodzi się nad kosmicznym pochodzeniem wielkiego zagrożenia, coraz też dalej sięga w czas, przypominając, że człowiek i jego epoka to zaledwie chwila w historii Wszechświata, rozrywanej od tysiącleci przez pradawne i niesamowite rasy, dla których Ziemia jest tylko kolejną planetką. Jak to świetnie ujął Płaza: kosmos, czas i potworność.
Warto jeszcze wspomnieć o przekładzie Macieja Płazy. Tłumacz potraktował sprawę nad wyraz poważnie, starając się zapewnić jak najwyższą jakość i najlepiej oddać ducha stylu Lovecrafta. Jednocześnie wielu wsześniejszych tłumaczy wysłał prosto w macki Cthulhu. Jeśli więc ktoś z was czekał na porządne polskie wydanie, właśnie się go doczekał. Samo posłowie autorstwa Płazy również jest warte lektury, gdyż zarówno przedstawia krótkie życie Lovecrafta, ale też zawiera analizę jego twórczości i źródła jej inspiracji.
Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn!
Trochę dziwnie się stało, że moją przygodę z Lovecraftem zaczęłam akurat od "Czyhającego w progu". Co prawda parę lat temu poznałam w oryginale "The Call of Cthulhu" i choć już wtedy zrobił na mnie olbrzymie wrażenie, to jednak bariera językowa dosyć skomplikowanego angielskiego powstrzymała mnie na jakiś czas od dalszego drążenia tematu.
"Czyhający w progu" nie jest wyłącznie dziełem Lovecrafta. Po jego śmierci August Derleth oraz Donald Wandrei zebrali wszystkie utwory przyjaciela i założyli wydawnictwo Arkham House, w którym je wydali. Derleth znalazł się też w posiadaniu licznych notatek oraz rozpoczętych utworów Lovecrafta i postanowił je uzupełnić oraz dokończyć.
Zaskoczyło mnie, jak bardzo wciągnęła mnie ta opowieść. Zmienna narracja i odkrywające mrożące krew w żyłach szczegóły śledztwo prowadzone najpierw przez nieszczęsnego Dewarta, potem zaś jego przyjaciela, na koniec zaś przez profesorów Uniwersytetu Miskatonic budują niepowtarzalny klimat. To co mnie urzekło, to właśnie nie tyle mitologia i prawieczne zło, ale właśnie powolne dogrzebywanie się do prawdy, początkowe ignorowanie przez bohaterów tego, co niezrozumiałe i stopniowe uświadamianie sobie, że należy pogodzić się z szokującą prawdą.
Z perspektywy opowiadań samego Lovecrafta widzę wiele wspólnych elementów, z drugiej zaś – Derleth uporządkował kosmiczne "bóstwa" mitologii, tak jakby koniecznie chciał nadać wszystkiemu sens, nie pozostawiając więcej miejsca na domysły. Momentami książka staje się przez to bardzo systematyczna, prawie jak opracowanie mitologii, nie zaś powieść. Jednocześnie współautor starał się nawiązać do wielu wymienianych u Lovecrafta fikcyjnych miejscowości, puszczając do czytelnika oko i łącząc okoliczne miejscowości w wyraźnie połączony region.
Doczytałam na Wikipedii, że wiele osób nie było zachwyconych działaniami Derletha, uznając, że próbuje podpiąć się pod cudze nazwisko lub oskarżając go o nie trzymanie się ducha oryginalnych opowieści. Nie czuję się w mocy ocenić, czy Derleth przekroczył jakąś granicę i zbyt mocno zmodyfikował historię czy styl Lovecrafta, nie będę też oceniać, czy uporządkowanie przez niego mitologii Cthulhu było słusznym krokiem. Liczy się dla mnie jedynie, jak świetną lekturą okazała się ta książka.
Autorami są lekarz kardiolog i pisarz – wydawałoby się, że to połączenie wręcz idealne, by w ciekawy sposób przedstawić czytelnikowi zawiłości badań i operacji serca. Każdy rozdział zaczyna się częściowo opartym na faktach opowiadaniem, po którym następuje wyjaśnienie z medycznego punktu widzenia, co właściwie się wydarzyło. To zabieg literacki interesujący zwłaszcza w przypadku historii starożytnej, gdy wiedza była ograniczona i zarówno medycy, jak i ich pacjenci niekoniecznie rozumieli jak działa ogranizm oraz czemu coś pomaga na schorzenia. Książka w takiej formie przechodzi przez kolejne etapy rozpoznawania oraz leczenia chorób serca. Jeśli chodzi o pomysł na tę pozycję, jest bardzo udany. Problem stanowi wykonanie.
Za mało tu medycyny, a za dużo teorii literatury. Autorzy w wielu miejscach ograniczają się do nudnych, wręcz encyklopedycznych opisów w stylu: "Lekarz X w roku Y wynalazł Z.", a następnie pospiesznie przeskakują przez szczegóły odkrycia lub wynalazku. A przecież to jest najciekawsze, właśnie o tym chcę czytać! Zamiast jednak szczegółów przełomowych pomysłów i eksperymentów wyjątkowych lekarzy dostałam głównie analizę motywu serca u Szekspira, na obrazach sakralnych albo w filmie 21 gram. Ok, rozumiem, że twórcy chceli zarysować tło, pokazać, że nim serce stało się zwykłym organem takim jak choćby wątroba, stanowiło zjawisko magiczne, siedlisko duszy, symbol emocji. Rozumiem, że próbowali zarysować tło historyczne, wyjaśnić jak zmieniał się sposób myślenia o sercu. Ale jednocześnie autorzy zapomnieli o samej medycynie. Po prostu rozgraniczenie między częścią literacką, fikcyjnymi historyjkami obrazującymi epokę, a częścią medyczną, konkretną, opartą na faktach, powinno być wyraźne. Niestety nawet tam, gdzie autorzy powinni skupić się na historii medycyny, atakują niepotrzebne wstawki o niczym. Poniżej znajdziecie próbkę zdania zapychacza:
Zrozumieliśmy, że stan naszego serca zależy od naszych przodków. Podobnie jak bohaterowie greckich tragedii naznaczeni fatum nosimy w sobie zawiły szyfr losu zapisany w DNA. W średniowieczu uważano, że serce jest księgąm w której zapisuje się uczynki naszych dusz.
Najciekawszy okazał się rozdział pierwszy, ponieważ pokazuje, jak dziwne teorie snuli medycy i filozofowie na temat budowy, działania i roli serca. Momentami mieli rację, ale głównie zatrważająco się mylili. Na tej podstawie naprawdę można zrozumieć, jak wielki dokonał się postęp i jak wiele się nauczyliśmy.
Notka promocyjna głosi: "Genialna maszyna" to połączenie stylu Jürgena Thorwalda z erudycją prof. Andrzeja Szczeklika. Nie wiem, jak z erudycją u Szczeklika, ale zdecydowanie zabrakło lekkiego stylu Thorwalda, potrafiącego znaleźć idealną równowagę pomiędzy faktami historycznymi, medycznymi zawiłościami a rozważaniami ogólnymi czy osobistymi. Duet panów Amidon tak dobrze pisać niestety nie potrafi.
Zbiór opowiadań noblisty z 1913 chodził za mną od pewnego czasu, aż w końcu został wybrany jako książka miesiąca w reanimowanym Dyskusyjnym Klubie Książki na Booklikes. To opowiadania skupiające się wokół bardzo pierwotnych kwestii – miłości, śmierci, rodzinnej solidarności, sprawiedliwości. Wydawać by się mogło, że dzięki temu pozostaną uniwersalne i zrozumiałe, mimo upływu czasu.
Ale to też obraz indyjskiego społeczeństwa, a zwłaszcza relacji małżeńskich – bardzo mi odległych. Znacznie chętniej czytałam o skomplikowanych zasadach kast czy krytyce angielskiego kolonializmu, czyli tematach umocowanych w historii Indii, niż o teoretycznie bardziej uniwersalnych uczuciach. Te wszystkie żony nazywające swoich mężów i synów bogami, nie mające żadnej pracy ani pasji, po śmierci męża odsyłane na wieczne wdowieństwo do domu ojca… tak ciężko się do nich odnieść, tak ciężko przyjąć ich oddanie i miłość, gdy wie się, że w gruncie rzeczy nie miały wyboru. Nie wspominając już o tym, że ciężko się nie skrzywić czytając o wybieraniu męża małej dziewczynce.
Dlatego najlepiej w pamięć zapadły mi te teksty, które wyłamywały się ze schematów, jak Moja piękna sąsiadka, której narrator – co prawda wiedziony osobistymi uczuciami do znajomej, ale jednak lobbujący w słusznej sprawie – próbuje walczyć z tradycją i zachęcać do brania za żonę wdów, by te nie musiały żyć samotnie. Albo te teksty, które miały gorzkie, przewrotne zakończenie, jak Rozwiązanie zagadki czy Stróż dziedzictwa. Opowiadania Tagore są czasem niezwykle ponure i przykre.
Ale moim ulubionym opowiadaniem okazała się Śmierć Kadambini, złośliwie dlatego, że przypomina trochę horror, nie zaś obyczajową analizę stosunków międzyludzkich lub pouczającą powiastkę. E.A. Poe był przerażony wizją przebudzenia się w grobie i umieszczał ten motyw w swoich tekstach. Tu również się on pojawia – biedna Kadambini, po przebudzeniu na stosie przygotowanym do spalenia, myśli, że stała się duchem i zaczyna plątać się po śmiecie, stopniowo popadając w szaleństwo.
Jeśli sami chcecie się przekonać, jak prezentuje się twórczość indyjskiego noblisty, możecie pobrać e-booka z opowiadaniami za darmo z wolnych Lektur. Znajdziecie tam Biblioteczkę Noblistów z paroma innymi tytułami.
Kontynuuję moją podróż przez świat Ekumeny. Lewa ręka ciemności jest chyba najlepiej znaną i docenianą częścią cyklu i chyba rozumiem dlaczego, bo też zrobiła na mnie ogromne wrażenie (a nie czytałam już tylko następnej w kolejce Słowo „las” znaczy „świat”.) To tutaj w pełnej krasie pojawia się tematyka płci, związanych z nią ról społecznych i kulturowych. Czyli to, co u le Guin lubię najbardziej. Mieszkańcy planety Gethen to hermafrodyci, którzy raz na miesiąc, w okresie kemmeru, pod wpływem zmian hormonalnych stają się mężczyzną lub kobietą. Wpływa to na każdy aspekt ich społeczeństwa, religii, pracy, a także postrzegania innych. Główny bohater, Genly Ai jest tu postrzegany jako zboczeniec uwięziony w nieprzerwanym, męskim kemmmerze. On sam również podejrzliwie patrzy na Getheńczyków, na siłę próbując przypisać im cechy odpowiedniej płci, krytykując ich „babskość”, choć w tym świecie nie ma to sensu. Le Guin próbuje wyobrazić sobie społeczeństwo uwolnione z klatki stereotypów i narzuconych ról. Pewne aspekty jej świata wydają się sprawiedliwsze i dojrzalsze, ale inne wciąż kipią przesądami. Właśnie ta zmieniona dynamika, fakt, iż każdy mieszkaniec planety jest taki sam (czy rozumiemy przez to brak płci, czy raczej bycie obu płci na raz) jest głęboko fascynujące.
Uwaga: każdy może objąć każdą rolę. Brzmi to bardzo prosto, ale efekty psychologiczne są nie do przewidzenia. Fakt, że każdy w wieku między siedemnastym a trzydziestym piątym rokiem życia może być (jak to ujął Nim) „skazany na macierzyństwo”, decyduje o tym, że nikt tu nie jest całkowicie „przywiązany” pod względem psychologicznym i fizycznym, jak jest to z kobietami gdzie indziej. Ciężary i przywileje są dzielone po równo; każdy podejmuje to samo ryzyko i dokonuje podobnego wyboru. Dlatego też nikt nie jest tu tak wolny, jak wolny jest mężczyzna gdzie indziej.
[…]
Mężczyzna pragnie szacunku dla swej męskości, kobieta pragnie, by jej kobiecość była doceniona, niezależnie od tego, jak pośrednie lub subtelne byłyby te oznaki szacunku i doceniania. Na Zimie tego nie będzie. Tu jest się ocenianym i szanowanym wyłącznie jako istota ludzka. To zaskakujące przeżycie.
Jednocześnie Genly Ai chce przekonać ludność Gethen do przystąpienia do Ekumeny. Jednak dla polityków skłóconych krajów jest albo szaleńcem, albo ciekawostką, albo niebezpieczną bronią, którą można wykorzystać w walce o władzę. Fabuła jesy równie ważna co świat przedstawiony, rozważania filozoficzne nie przyćmiewają historii, którą książka ma do opowiedzenia. Naprawdę świetna pozycja, głęboko inspirująca.
Na początek będą rozważania ogólne. Antologia ma z 1000 stron i 64 opowiadania ułożone alfabetycznie nazwiskami autorów. Nie powiem, by było to najlepsze rozwiązanie. Po pierwsze dlatego, że w tomie mamy science-fiction, wszelkiego rodzaju low i high fantasy, statki kosmiczne, demony i czarownice. Jednym z powodów, dla których czytanie szło mi tak wolno, była konieczność szybkiego przestawienia się z jednego świata do drugiego, przyzwyczajenia się do zupełnie innej konwencji. Co w zasadzie w przypadku wielu zbiorów opowiadań jest problemem, ale to bardziej moja wina, gdyż po skończonej lekturze zawsze potrzebuję chwili by ochłonąć przed rozpoczęciem następnej. Wolałabym jednak, by tom podzielono na parę rozdziałów gatunkami, wtedy łatwiej by mi się po nim nawigowało i czytało to, na co w danej chwili mam ochotę.
Po drugie: złośliwie ci lepsi autorzy piszą mniej. Dlatego jeśli nie spodobało mi się pierwsze opowiadanie danego autora, to za drugie i trzecie zabierałam się coraz niechętniej. Gdyby teksty trochę przemieszać, byłabym w stanie poszczególne teksty oceniać obiektywniej, bo zdążyłabym trochę ochłonąć po poprzednim, niemiłym wrażeniu. Z drugiej strony – mogłam sobie na raz wyrobić opinię o konkretnym nazwisku.
Poza tym wiadomo, jak to jest z antologiami. Przy tak dużym wyborze tekstów i ich różnorodności naprawdę każdy znajdzie coś dla siebie. Co ja znalazłam?
Zacznę od „Igły” Anna Hrycyszyn. Jest to dokładnie taki typ tekstu, jaki cenię sobie najbardziej. To science-fiction, ale technologia nie stanowi tu głównego wątku, a jedynie pretekst do opowiedzenia historii o ludziach i ich uczuciach. Poza tym jest tu malutka scenka, w której Eline wraca do wioski i jest witana przez Arne… Prosta, a świetnie pokazująca relacje między postaciami.
Wielkie wrażenie zrobiło na mnie również „W oczekiwaniu” Sebastiana Hejankowskiego. Przedstawia wysoko rozwiniętą starożytną cywilizację, która wykorzystywała magię jako źródło energii, tak jak my wykorzystujemy np. prąd. Dobrze napisane i wciągające, lubię takie pomysły.
Z kolei „Sztuka porozumienia” Anny Kańtoch – to science-fiction w klimatach kryminału noir. To mieszanka tak dziwna, że aż pociągająca, dużo tu też elementów duchowych. Aczkolwiek świat jest dla mnie ciekawszy niż sami bohaterowie.
W antologii znalazły się też dwa opowiadania Pawła Majki: „Czarny piesek gryzie światło” i „Tam pracuj, ręko moja, tam świstaj, mój biczu”. To kryminał paranormalny, a ja nie obejrzałam dziesięciu sezonów „Supernatural” bez powodu. Przede wszystkim jest to jednak bardzo specyficzna alternatywna historia I Wojny Światowej z udziałem Marsjan i ożywionymi potworami. Ma na czytniku „Pokój światów”, który dzieje się w tym samym uniwersum i teraz zdecydowanie mam ochotę go przeczytać!
Ale pierwszą osobą, która zrobiła na mnie dobre wrażenie, była Maria Dunkel, autorka aż pięciu opowiadań. Wszystkie miały bardzo specyficzny klimat, ciekawe światy przedstawione plus były dobrze napisane. Czytałam je z przyjemnością, zainteresowana dalszymi losami bohaterów. Tak samo za klimat spodobał mi się tekst „Nieświt” Magdaleny Kubasiewicz. Z początku nie mogłam się do niego przekonać, ale dziwna rzeczywistość Nieświtu powoli mnie wciągnęła. Czasem książki wprowadzą człowieka w specyficzny nastrój i to jest właśnie tego typu opowieść.
Tak samo potrzebowałam chwili, by wciągnąć się w opowiadania Marty Krajewskiej o Wilkunie. To lektura dla tych, którzy lubią fantastykę oraz opowieści o tym, jak stalker dostał na co zasłużył ;) Z kolei Agnieszce Hałas w „Korianie” udało się stworzyć wzbudzające sympatię postaci i fabułę, którą śledziłam z zainteresowaniem.
Gdy kilka lat temu czytałam po raz pierwszy „Armię ślepców” Romualda Pawlaka, nie byłam nią specjalnie zachwycona. Nie wiem czemu, bo to naprawdę dobry tekst, a tytułowa armia jest szczerze przygnębiająca i przerażająca, tak jak i okrutny geniusz jej twórcy.
Mam problem z opowiadaniem „Serce z lodu” Anny Karnickiej. Z jakiegoś powodu szczególnie zapadło mi w pamięć, dobrze się je czytało i spodobał mi się sposób, w jaki wykorzystano baśń o królowej lodu, umieszczając ją we współczesnych realiach, ale organizacja do której należą bohaterowie jest dziecinna i nieprofesjonalna.
Nie wymieniłam wszystkich autorów, których teksty mi się spodobały, bo chciałam zwrócić uwagę tylko na te, które uznałam za szczególnie dobre. Nie będę się też zbytnio rozwodzić nad tymi, które wydały mi się nijakie, słabe, albo w ogóle mnie odrzuciły, bo ku mojemu zdziwieniu były one albo publikowane w czasopismach, albo nawet nagradzane. Zakładam, że w tym przypadku naprawdę obowiązuje zasada „o gustach się nie dyskutuje”. Zwłaszcza że w wielu przypadkach po prostu nie lubiłam typu użytego humoru. Zrobiłam się też już przewrażliwiona jeśli chodzi o narrację względem kobiet i w wielu tekstach mnie ona zwyczajnie wkurza, nawet w tych, które mi się podobały, np. u Kańtoch.
Zdecydowanie jednak polecam zapoznać się z tym zbiorem, może to być świetna okazja do znalezienia nowych, interesujących autorów – na pewno mnie zachęciła, by sięgnąć po inne tytuły paru osób :)
Drugi tom opowieści o rozwoju światowej chirurgii obejmuje przełom XIX i XX wieku. Podobnie jak "Stulecie chirurgów" napisany jest z niezwykłą pasją i kompletnie pochłania uwagę czytelnika. Tym razem dowiadujemy się, jak wyglądały początku operacyjnego leczenia organów przez wieki nierozumianych i niedostępnych. W końcu udało się ustalić jak działa mózg i wycięto z niego guza. W tragicznych okolicznościach dowiedziano się, że w tarczycy mieści się ludzka "dusza". Po raz pierwszy otworzono klatkę piersiową i powstrzymano płuca przed zapadnięciem. Pasmo nieudanych eksperymentów i operacji, ludzkich tragedii, wyścigu z czasem oraz kłótni między lekarzami o to, kto ma rację, raz na jakiś czas przecinał sukces zmieniający raz na zawsze oblicze chirurgii.
Książka zawiera też cały rozdział poświęcony rakowi krtani cesarza Fryderyka III. Ta przygnębiająca historia przede wszystkim pokazuje co się dzieje, gdy pacjent nie posiada wszystkich informacji na temat własnego stanu. Umierający cesarz w ostatnich dniach wciąż pytał, kiedy w końcu wyzdrowieje, jakby nie zdawał sobie sprawy, że jego pogarszająca się sytuacja nigdy już nie ulegnie poprawie. Przyczynił się do tego po części fanatyzm jego żony, nie chcącej pogodzić się z chorobą, po części chęć sławy jednego z jego lekarzy, a w końcu – brak odwagi pozostałych chirurgów, bojących się operować władcę lub chociaż powiedzieć mu bez ogródek prawdę.
Równie dużą część autor poświęcił historii odkrycia znieczulającego działania kokainy. Co ciekawe, to Sigmund Freud znacząco przyczynił się do rozpowszechnienia jej wykorzystania w medycynie, ale ostatecznie nie przeprowadził najważniejszych eksperymentów i sławy musiał szukać gdzie indziej. Jak wiemy, skończyło się to dla niego dobrze, w przeciwieństwie do Williama Halsteda i innych chirurgów, którzy eksperymentując na sobie, doprowadzili się do ruiny, nie wiedząc o uzależniającym działaniu kokainy.
Książki Thorwalda czytałam z ogromną przyjemnością. Cechuje je wspaniały styl opowieści, barwne przedstawienie życia i ludzi epoki, a przede wszystkim – fascynujący opis drogi prób, błędów i sukcesów medycyny. Świetna lektura.
Po przeczytaniu w lutym Ginekologów zaczęłam szukać innych książek Thorwalda, jednak wydane sześć lat temu tytuły nie były już łatwo dostępne. Na szczęście cztery miesiące później w końcu wpadły w moje łapki! Wiedziałam, że się nie zawiodę, bo Thorwald ma niezwykły dar opowiadania.
Stulecie chirurgów czyta się nie jak podręcznik, nie jak literaturę faktu, ale jak najlepszą historyczną powieść, choć wszystkie przedstawione w niej wydarzenia miały miejsce naprawdę. Thorwald napisał tę książkę na podstawie notatek pozostawionych przez swego dziadka, Henry'ego Stevena Hartmanna. Zamiast skupić się na sylwetkach lekarzy, przedstawiając w suchy, encyklopedyczny sposób ich eksperymenty i odkrycia, postanowił raczej odtworzyć dziennik podróży. Hartmann jest tu nie tylko narratorem, ale też uczestnikiem historycznych wydarzeń. Opisuje swoje podróże po Ameryce, Europie, a nawet Indiach, przytacza rozmowy z lekarzami i pacjentami, plotki i dowcipy, zachwyty i głosy pełne oburzenia; opowiada o przebiegu oglądanych przez siebie operacji nie stroniąc od pełnego emocji przekazu. Właśnie w tym leży siła tej książki – nie jest po prostu relacją o tym, co wydarzyło się w przeszłości, lecz przenosi czytelnika w sam środek niezwykłej epoki, do XIX wieku, pokazując jak działali i myśleli ludzie tamtych czasów.
Przede wszystkim zaś Hartmann mówi o lekarzach i pacjentach z olbrzymią czułością. Widzi w nich ludzi z ich ambicjami, lękami, pasjami i wątpliwościami. Jest współczujący wobec bólu, wyrozumiały wobec błędów, surowy wobec okrucieństwa. Nie stara się niczego przemilczeć, ale szczegółowo prezentuje lekarzy zarówno opętanych manią ratowania życia, jak i zarabiania pieniędzy. Wspomina też o własnych uczuciach i przeżyciach, czując wstyd za młodzieńcze czasy, gdy wyśmiewał narkozę, albo wzruszał ramionami na widok ropnych ran, twierdząc, że ich przykry zapach jest dla szpitala właściwy. Czuje wyrzuty sumienia, gdy nauka w końcu prezentuje dowody na to, że lekarze brudnymi rękami i narzędziami nieświadomie sprowadzali śmierć na pacjentów – wyrzuty, które potrafiły innych chirurgów doprowadzić do samobójstwa. Opowieść Hartmanna jest pełna empatii dla bohaterów historii chirurgii, ale też zachwytu i nadziei, że wszystkie trudy nie poszły na marne, a ratowanie życia stanie się kiedyś niezwykle proste.
Ale starczy o formie, pomówmy przez chwilę o treści. Książka skupia się wokół kilku najważniejszych osiągnięć XIX-wiecznej medycyny, pokazując, jak postęp torował sobie drogę na sale operacyjne. Jak się okazuje, był to proces raczej powolny, a często krok do przodu oznaczał dwa kroki do tyłu. Twórca narkozy został wyśmiany i niewiele brakowało, by pacjentów dalej latami operowano "na żywca", w przeraźliwych bólach. Tak samo lekceważono twórcę aseptyki, zarzucając mu, że splagiatował i tak nieskuteczną metodę starszego kolegi. W zasadzie każda nowość napotykała na opór chirurgów przyzwyczajonych do starych zasad. Niektórzy mówili, że operacja zawsze musi wiązać się z bólem, tak jak poród. Mówili, że cesarskie cięcie musi zakończyć się śmiercią matki. Że nie da się wyciąć guza żołądka ani tym bardziej operować serca. Kto łamał tabu, był wykluczany z grona szanowanych lekarzy – w najlepszym wypadku. W najgorszym czekał go stryczek. A mimo to postęp torował sobie powolnie drogę przez szpitale.
Książka uświadamia też, że nic nie dzieje się nagle, a wielkie odkrycia wymagały ciężkiej pracy i licznych testów, czasem prowadzonych przez zupełnie nieznające się osoby w różnych częściach świata. Historia chirurgii pełna jest sporów o to, kto pierwszy jaką technikę wynalazł, kto ją udoskonalił, kto pierwszy ze skutkiem wykorzystał. Tak samo rzeczy doskonale znane od wieków w jednej części globu w innej stanowiły szokującą rewolucję, jak choćby rekonstrukcje nosów, częste w Indiach, a niezwykle trudne i rzadkie w Europie. Niejednokrotnie autor szukał źródeł udowadniających, że jakąś operację już dawno wykonano, ale z różnych powodów nie została powtórzona i teraz na nowo musi zostać odkryta. Choć dla Hartmanna pierwsza operacja pod narkozą była olśnieniem, wyjątkową chwilą, która zmieniła oblicze chirurgii, rzadko kiedy postęp jest wyznaczany przez pojedyncze wydarzenia.
Stulecie chirurgów jest świetnie napisaną opowieścią o wychodzeniu chirurgii z mroków cierpienia, niepowodzeń, zakażeń i olbrzymiego stopnia śmiertelności ku światłu życia. Lektura obowiązkowa.
Bałam się zabrać za tę książkę, bo co, gdyby okazała się za trudna? Co ja w końcu wiem o fizyce, absolwentka klasy humanistycznej… Nie wspominając o mechanice kwantowej! Efekt był taki, że gdy tylko skończyłam ją czytać, chciałam zacząć od początku. Nie dlatego, że czegoś nie zrozumiałam, ale dlatego, że napisana jest w tak fascynujący i przystępny sposób. Łatwe do zrozumienia przykłady i przenośnie, humor (te ilustracje!) oraz lekkość pióra sprawiły, że lektura okazała się wciągająca, inspirująca i rozbudzająca głód wiedzy. Zakochałam się w tej książce.
Ach, przy okazji nauczyłam się nie bać mądrych książek. Dzięki temu mogę nadrobić zaległości mojego humanistycznego wykształcenia…
Tylko nieliczni uczeni potrafią nadążać za umykającymi granicami poznania, lecz muszą specjalizować się w niewielkim obszarze i poświęcać mu cały swój czas. Reszta popularcji ma niewielkie pojęcie na temat nieustannych postępów w nauce oraz podniecenia, jakie one wywołują. Z drugiej strony – jeżeli wierzyć Eddingtonowi – siedemdziesiąt lat temu tylko dwie osoby rozumiały ogólną teorię względności. Dzisiaj rozumieją ją dziesiątki tysięcy absolwentów uniwersytetów, a miliony ludzi są przynajmniej zaznajomione z samą ideą. Jeżeli kompletna, jednolita teoria zostanie kiedykolwiek odkryta, to jedynie kwestią czasu będzie jej dopracowanie i uproszczenie w taki sposób, aby można uczyć o niej w szkole, przynajmniej w ogólnych zarysach. Wszyscy będziemy wtedy w większym czy mniejszym stopniu mogli zrozumieć prawa, które rządzą wszechświatem i są odpowiedzialne za nasze istnienie.
Najlepiej znanym reportażem Kopińskiej jest oczywiście "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie". Znajduje się on także w tym zbiorze, ale nie będę się nad nim zbytnio rozpisywać, bo sprawa była głośna, tekst można znaleźć w Internecie, a najbardziej dociekliwi mogą sięgnąć po książkę w całości mu poświęconą. Warto jednak powiedzieć, że w Polska odwraca oczy znalazł się tekst uzupełniający historię . Przedstawia on wydarzenia z punktu widzenia dziewcząt – niejako wcześniej przegapionych, nie wziętych pod uwagę w śledztwie. One też cierpiały, ale dopiero teraz dostały głos na równi ze skrzywdzonymi chłopcami.
Więcej chciałabym powiedzieć o tych mniej kojarzonych reportażach, ale zanim do nich przejdę, napiszę o drugim najgłośniejszym – wywiadzie z żoną Mariusza Trynkiewicza. Ten tekst, otwierający zresztą zbiór, bardzo mnie rozczarował. Problem tkwi w jednostronności i braku komentarza. Oczywiście można się kłócić, jak może i powinien wyglądać reportaż, ale w innych przypadkach Kopińska sięga do różnych źródeł, rozmawia z wieloma osobami z różnych stron konfliktu, prosi o oceny. Nie wiem, czemu w tym wypadku się na to nie zdecydowała, bo słowa Anny aż proszą się uzupełnienie, które pozwoliłoby czytelnikowi głębiej spojrzeć w psychikę kobiet, które zakochują się w morderstwach. Zwłaszcza że ze strony tej konkretnej kobiety padają bardzo niepokojące słowa.
Książkę przeczytałam miesiąc temu i gdyby ktoś spytał mnie o wymienienie jednego reportażu, to odruchowo nie powiedziałabym o żadnym z powyższych, ale o "Elbląg odwraca oczy". Tak mocno wbił mi się w pamięć. Trudno nie popaść w przygnębienie, czytając o męczarniach zgwałconej kobiety. I wcale nie o sam gwałt chodzi. Najgorsze jest to co później – problemy w pracy i niezrozumienie przełożonych, chronienie winnych i opieszałość policji, przedłużanie śledztwa, wyśmiewanie ofiary i wszystkie hity z listy kultury gwałtu: może sama się prosiła, a jak była ubrana, a czy piła, a może wymyśla? A on przecież nie zrobił niczego takiego, to dobry człowiek, facet to facet, lepiej nie zgłaszać, przecież nic się nie stało. Czyta się to i ma ochotę złapać za siekierę.
W zasadzie wszystkie reportaże Kopińskiej takie są – głęboko przygnębiające. Nawet ten najbardziej optymistyczny, opowiadający historię chłopaka, który po niewłaściwej diagnozie latami męczył się w szkołach specjalnych, aż w końcu dostał szansę prawdziwej nauki i rozwijania swoich pasji ("Beethoven z Murzasichla"). Jedyne o czym można myśleć, to jak niesprawiedliwe jest życie i system. System sprawiedliwości, więziennictwa, służby zdrowia, szkolnictwa, każdy. Reportaże Kopińskiej to gorzka i przygnębiająca lektura.
Po prostu trudno sobie wyobrazić, żeby kobiety nie były niczyją własnością.
Autorka tej książki, że tak ładnie to ujmę, się nie pierdoli. Gdy my próbujemy uratować resztki zdrowego rozsądku zwane kompromisem aborcyjnym, Katha Pollitt sięga znacznie głębiej, do źródeł problemu. Nie bawi się w drobnicę, starając się uzasadnić potrzebę możliwości dokonania aborcji w przypadku gwałtu, ciężkiego uszkodzenia płodu lub zagrożenia dla zdrowia lub życia matki. Rozumie, że chodzi o coś znacznie więcej.
Bo wbrew tytułowi wcale nie jest to książka o aborcji, a raczej o prawach i pozycji kobiet we współczesnym świecie. Dyskusja wokół aborcji jest tylko symptomem poważniejszej choroby. Jak tłumaczy autorka, możliwość zakazywania i nakazywania, straszenia i kontrolowania, zrzucania winy i odmawiania pomocy daje siłę. A siła to władza. Pollitt słusznie przypomina, że w walce z prawem do aborcji rzadko chodzi rzeczywiście o życie, a najczęściej chodzi właśnie o władzę. W końcu mieć władzę nad czyimiś prawami reprodukcyjnymi, kontrolować najintymniejsze sfery życia człowieka, takie jak seks, płodność, liczba posiadanych lub nie dzieci – to mieć całkowitą władzę nad tą osobą. Autorka punkt po punkcie pokazuje hipokryzję, brak empatii i sprawiedliwości, wielokrotnie udowadniając, że aborcja to tylko jedno z narzędzi mających kontrolować kobiety jako słabsze i gorsze.
Przeciwnicy aborcji w jednym mają rację: prawa reprodukcyjne są dla kobiet kluczem do wszelkich innych wolności. Prawidłowo zauważają, że znaczenie kontroli urodzin i aborcji daleko wykracza poza kobiece zdrowie: dają one kobietom przynajmniej szansę na kształtowanie swojego życia. Ale według przeciwników aborcji nie ma w tym nic dobrego, bo kobiety – o ile są białe – mają rodzić dzieci.
Tak, jest to książka o kobietach. Kobietach, które – choć niektórym tak ciężko to pojąć – są też ludźmi. Tak, w XXI wieku dalej trzeba kopać się z koniem i udowadniać, że kobieta to też człowiek. Każda, a nie tylko biała i z klasy średniej. I to nie w jakimś „dzikim” kraju, ale w USA. Dlatego Pollitt z uporem przypomina, że kobiety też mają marzenia, plany, ambicje, potrzeby, że stanowią siłę roboczą i mają siłę nabywczą i że – co najważniejsze – mają rozum. Autorka jedynie wykorzystuje aborcję jako punkt wyjścia do szerszych rozważań o niesprawiedliwości, jaka codziennie spotyka tysiące kobiet, pokazując, że zakaz aborcji to tylko jedno z wielu narzędzi służących do zapędzenia kobiet tam, gdzie ich miejsce, czyli do kuchni. Boleśnie odsłania wszystkie absurdy postępowania konserwatystów – zachęcają do rodzenia, ale samotne matki lub wielodzietne wyzywają od pasożytów ciągnących kasę od państwa, nie wspominając już nawet, że największymi pasożytami są dzieci mniejszości; zachęcają do rodzenia, ale krzywo patrząc na kobiety, które oddały dziecko do adopcji, bo tylko bezduszna zdzira porzuca swoje dziecko; chcą ograniczyć liczbę aborcji, ale sprzeciwiają się antykoncepcji i edukacji seksualnej; nie widzą problemu w tym, że matka dwójki dzieci osieroci je, jeśli umrze w wyniku powikłań nieprawidłowo przebiegającej ciąży; albo gdy umrze, bo odmówiono jej leczenia, które mogłoby zaszkodzić płodowi; uważają w końcu, że kobieta nie jest dość dojrzała i rozsądna, by podjąć decyzję o aborcji samodzielnie i będzie jej potem żałowała, uważają jednak, że jednocześnie jest dość dojrzała i odpowiedzialna, by donosić i zajmować się dzieckiem niezależnie od chorób, biedy i innych czynników. Przepychają też jedyną, słuszną wizję macierzyństwa, wyidealizowanego, domowego i idealnego – z oczywistych względów niewiele mającego wspólnego z rzeczywistością.
Aborcja jest więc postrzegana jako ucieczka od odpowiedzialności, od bycia rozważną i wstrzemięźliwą. Ale kobiety poddają się aborcji właśnie dlatego, że urodzenie dziecka ma tak ogromny wpływ na ich życie i że bardzo poważnie podchodzą do obowiązków macierzyńskich.
Autorka pisze w końcu o podwójnych standardach i społecznych nierównościach, zaczynających się na samym języku – mężczyzna musi się wyszaleć, ale kobieta to zdzira; nie chciała zachodzić, to mogła się nie puszczać, teraz sama ma się zająć swoim problemem; kobieta ma być skromna i dziewicza, ale jednocześnie podporządkowywać się woli mężczyzny. Ma zaś przede wszystkim być gotowa do poświęceń, zawsze skupiona na zajmowaniu się innymi, zawsze przedkładająca dobro innych nad własne, nawet jeśli oznacza do śmierć. Bo wartość mają tylko męczennice, nie kobiety, które chcą same o sobie decydować (co ku zdziwieniu niektórych wcale nie oznacza puszczania się, a choćby pragnienie zdobycia wykształcenia czy niezależności finansowej). Nikt nie porównuje nastoletniego chłopca do nadgryzionego jabłka lub przeżutej gumy.
Nie oczekujemy przecież, że mężczyzna, który przypadkowo zapłodnił kobietę, rzuci wszystko, zrezygnuje z marzeń i zgodzi się na życie pełne trudów, aby współuczestniczyć w wychowaniu dziecka. Niestety, młody człowieku – nici ze studiów, ale może uda ci się załapać na jakieś kursy, kiedy dziecko pójdzie już do szkoły. Jeśli kobieta zechce oddać dziecko do adopcji, nie będziemy nękać i poniżać biologicznego ojca z powodu niechęci do przyjęcia dziecka i zachowania go w rodzinie pochodzenia. Nie ma nawet prawnego obowiązku, by mężczyzna, który zapłodnił kobietę, zapewnił jej wsparcie finansowe na czas ciąży i porodu, mimo że brak pieniędzy to jeden z powodów decydowania się na aborcję, a stres w ciąży to znacząca przyczyna poronień i przedwczesnych urodzeń.
Największa zaleta tej książki jest jednocześnie jej największą wadą. Oczywiście świetnie, że Pollitt postanowiła rozszerzyć perspektywę i przedstawić aborcję jako zaledwie jeden z elementów pokazujących wciąż niższą pozycję kobiet w społeczeństwie. Dzięki temu jej książka jest bardziej uniwersalna. Jest głosem w obronie wszystkich kobiet, nie tylko tych, który aborcji chciały lub musiały dokonać. Przypomina nie tylko o prawach reprodukcyjnych kobiety, ale też o prawie do ochrony zdrowia, równej płacy, równego traktowania czy zwykłego, ludzkiego szacunku. Zresztą z wieloma obserwacjami i poglądami Pollitt się zgadzam. Problem polega na tym, że sięgając po tę pozycję chciałam przede wszystkim przeczytać o aborcji. To nie tak, że książka dotyczy jej tylko w niewielkim stopniu. Gdybym tak powiedziała, skłamałabym. Autorka sięga nawet po jedną z moich ulubionych form dyskusji, czyli obala kolejno różne mity, cytując kuriozalne wypowiedzi lub przekonania przeciwników aborcji. Problem polega na tym, że zdarzało mi się w internecie czytywać analizy znacznie bystrzejsze, złośliwsze, bardziej w punkt. Pollitt niby rozprawia się z mitami, ale nie tak dosadnie, jakby mogła. Przedstawia słuszne argumenty i przykłady, ale przyjęta forma tej książki, by pisać o kobietach w szerszym kontekście, sprawia, że ciągle troszeczkę odbiega od tematu. Chyba po prostu zabrakło mi szczegółowej analizy problemu ze strony medyczno-biologicznej, a nie tylko socjologiczno-filozoficznej. Zabrakło mi tego bardziej skupionego ujęcia, na które liczyłam, co nie znaczy, że nie znajdziemy tu szeregu błyskotliwych uwag i słusznych analiz.
Książka dotyczy USA, ale zaskakujące, jak sytuacja po drugiej stronie oceanu przypomina tę w Polsce. Są pewne drobne różnice, np. autorka często mówi o dyskryminacji rasowej, co w Polsce w kontekście aborcji z oczywistych powodów się nie pojawia. Wspomina o prawie do broni, co też należy do specyfiki tamtego kraju. Zaś mówiąc o in vitro, Pollitt twierdzi, że ludzie wierzący w godność człowieka od momentu poczęcia nigdy nie protestowaliby przeciw tej metodzie, mającej przecież dać rodzicom dziecko. Dla niej takie wypowiedzi przeciwników aborcji byłyby absurdem, w Polsce zaś są codziennością… poza tym jednak podobieństwa są uderzające. Wpływ religii i prywatnych poglądów polityków oraz lekarzy staje na drodze kobiet do samostanowienia, zagraża ich zdrowiu i życiu. Różne osoby publiczne wypowiadają się na temat w skandaliczny sposób. Przepychane są ustawy, które w poszczególnych stanach chyłkiem wprowadzają zakaz aborcji. Lobby przeciwników aborcji krzyczy głośno o rodzeniu dzieci, jednocześnie nie oferując ciężarnym ani matkom żadnego wsparcia (ba, obcinają fundusze programów taką pomoc świadczących). W cudownej krainie wolności wcale nie jest tak dobrze, jakby się mogło wydawać. Przeciwwagą dla Polski w kwestii aborcji wcale nie jest USA – to Europa Zachodnia jest stawiana jako przeciwwaga dla Polski i USA.
Co należy powiedzieć, Pollitt na każdym kroku podkreśla niezwykłą wartość macierzyństwa. Może się to w pierwszej chwili wydawać sprzeczne, ale właśnie dyskusja o aborcji jest najlepszym forum do przypomnienia jak wielką radością, ale też obowiązkiem jest macierzyństwo. Macierzyństwo świadome, pewne, odpowiedzialne. I jak wielkimi bohaterkami są matki, tak często niedoceniane, spychane na bok społeczeństwa, pogardzane. Jak mówi Pollitt, tzw. obrońców życia interesuje tylko płód, bo jak już się urodzi, to jakoś to będzie. Ją interesuje to, co dzieje się dalej, bo w końcu macierzyństwo nie kończy się na urodzeniu, tak jak ojcostwo nie kończy się na zapłodnieniu. I to jest najważniejsza nauka, jaka powinna z tej książki płynąć.
Książkę Pollitt mogę polecić trochę jako głos w sprawie aborcji (przede wszystkim dużo tu statystyk i wyników badań), ale przede wszystkim jako lekturę głęboko feministyczną, przypominającą jak wiele jeszcze zostało w kwestii równouprawnienia. Lekturę ponurą, ale też jakoś dającą nadzieję i mentalne wsparcie w czasach, gdy Polki muszą wychodzić na ulicę z wieszakami na transparentach.
Jak przystało na książkę popularnonaukową, bardzo przystępnym językiem tłumaczy trudne zagadnienia. W tym przypadku – dotyczące ewolucji i genetyki. Z początku obawiałam się, że pewne rzeczy zostały zbyt uproszczone i pominięto szczegóły, ale ostatecznie nie miało to wpływu na zrozumienie całości. Liczne porównania wypadły świetnie i pomogły wszystko zrozumieć.
Niektórzy zarzucają Dawkinsowi, że jego ateizm jest zbyt wojujący, ale w tej książce tego nie widać. Tematyka okołoreligijna się pojawia, ale w ograniczonym zakresie, a argumentacja jest przedstawiona spokojnie i rzeczowo.
Najbardziej wartościowym elementem książki okazał się specjalny rozdział poświęcony wyłącznie pomidorom – nie tylko dlatego, że to głównie te rośliny leżą w kręgu moich zainteresowań, ale też dlatego, że jest najbardziej szczegółowy. Z tej książki w końcu poznałam wszystkie różnice między roślinami o przyrośnie nieokreślonym a samokończącymi, między pierwotnymi a hybrydami, a także znaczenie magicznych literek na opakowaniach (nie, wcale nie kupiłam Balconi Red F1 tylko dlatego, że jestem fanką wyścigów bolidów…). Ogólnie w całej książce znalazłam kilka ciekawych i przydatnych rad, które wypróbuję w domowym ogródku. Jednak te kilka konkretów to trochę za mało jak na całą pozycję.
Bo choć Moss zaczyna pozytywnie, od przypomnienia, że ogród ma przede wszystkim dawać radość, to dosyć szybko przeszedł do bardzo ogólnikowego opisu roślin i zagadnień. Mało tu konkretów, mało przewodników. Moss pisze tak, jakby wszytko było oczywiste, nie przedstawia szczegółowo kolejnych etapów opieki nad poszczególnymi warzywami. To chyba bardziej książka dla tych, którzy co nieco w życiu już wysiali niż dla kompletnie zielonych, aspirujących ogrodników. W związku z tym także ilustracje – choć liczne i piękne – niewielką mają wartość, bo pełnią głównie funkcję upiększacza, nie stanowią uzupełnienia do tekstu, nie pokazują np. kolejnych stadiów dojrzewania.
Książka zdaje się też, wbrew tytułowi, skupiać przede wszystkich ma uprawie w ziemi – w małych, przydomowych ogródkach czy na działce. A ja kupiłam ją głównie z myślą o donicach na balkonie. Szkoda też, że autor szerzej nie rozpisał się o różnych formach uprawy pionowej czy piętrowych budowlach z pojemników. Wspomina za to często o podniesionych grządkach i owszem, gdybym mogła, to bym coś takiego zbudowała, ale nie na balkonie… jako podręcznik "doniczkowy" średnio się ta pozycja sprawdza.
Polskiemu wydaniu zabrakło też korekty. Tu i tam zdarzają się literówki, a najbardziej kuriozalny jest fragment oryginalnego, angielskiego zdania pozostawiony na końcu przetłumaczonego na polski akapitu. Jak można było coś takiego przegapić? Osobiście nie jestem też przekonana do użycia w tytule słowa "hodowla" – lepsza byłaby "uprawa".
Gdybym miała coś polecić, to raczej książkę "Ogródek w doniczkach" Elisabeth Millard. Ta druga pozycja ma więcej konkretnych wskazówek i przewodników, jest lepiej uporządkowana i dostosowana do potrzeb kogoś, kto trzyma rośliny tylko w domu/na balkonie.